Tatrzańska trylogia

Mniej więcej od 2014 roku, kiedy pracowałem z Marcinem Koszałką nad filmem dokumentalnym, chodził mi po głowie opracowany misterny plan przejścia trzech największych północnych urwisk tatrzańskich – 900 metrowej ściany Małego Kieżmarskiego Szczytu, 750 metrowej ściany Ganku i 800 metrowej ściany Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Tworzą one Trylogię Tatrzańską, na wzór historycznej Trylogii Alpejskiej. Planowałem samotną, letnią wspinaczkę zgodnie z kanonem stylu free-solo – tak, aby te trzy ściany przejść w czasie poniżej 24 godzin. Miałem się wspinać jedynie w butach wspinaczkowych i woreczkiem na magnezję, ultra light and fast, czyli z absolutnym minimum niesionego ze sobą ekwipunku. W małym plecaczku miało znajdować się tylko jedzenie i picie oraz rozliczne suplementy. Ze sprzętu jedynie kije teleskopowe, latarki czołowe i ubranie. Tyle by przetrwać niezwykle intensywne 24 godziny.

Rok 2014 był może najbardziej mokrym sezonem tatrzańskim, jaki pamiętam. Czas płynął mi wówczas jakby wolniej, nie odczuwałem żadnej presji. Cały czas utrzymywałem się w świetnej formie, zarówno wspinaczkowej jak i kondycyjnej.

W sierpniu 2015 roku, miesiąc po przejściu Głównej Grani Tatr Wysokich w czasie netto 57 godzin, z wejściem na wszystkie nazwane szczyty i turniczki, zacząłem odczuwać problemy ze zdrowiem. Byłem dwukrotnie w Tatrach na relatywnie relaksowych wspinaczkach i podczas podejść doświadczałem drastyczny spadek wydolności, połączony z mocnym kaszlem. Postanowiłem odpocząć od wspinania i spędzić jakiś czas na nizinach przy pielęgnowaniu działki. Jednak kaszel nie ustawał, a wręcz przeciwnie, nasilał się przy większym wysiłku. Udałem się do lekarza. Odpowiedział _ kosi pan trawę, są upały, na pewno ma pan alergię. Zaproponował mi lekarstwa przeciwalergiczne i zalecił nie przebywać tyle na łąkach! Przez 3 tygodnie przyjmowałem zalecone tabletki, ale nie czułem żadnej poprawy. Cudownym trafem, mój znajomy lekarz-kardiolog zasugerował, że może być to zator płucny. Błyskawiczna tomografia zdiagnozowała zatkanie 70 procent płuc! Lekarze powiedzieli mi zgodnie, że żyje tylko dzięki wytrenowaniu organizmu, który nawet przy 30 procentach był w stanie funkcjonować. Uważano, że ofiarowano mi drugie życie. Chciałem z tej szansy skorzystać. Pozostawało mi już do przejścia niewiele – kilka tatrzańskich grani bocznych. Zator jakby mi odpuścił, czułem się znów w formie i starałem się to wykorzystać. W czerwcu 2016 roku na podwórku, przydarzył mi się jednak feralny wypadek, w wyniku którego złamałem piętę! Dołączyłem zatem swoje nazwisko do listy wspinaczkowych partnerów-przyjaciół, którzy doświadczyli czegoś podobnego – Piotra Szalonego Korczaka, Włodka Juhasa Derdy, Jacka Jurkowskiego i Jacka Jacy Zaczkowskiego.

Wydawało się, że mój świat się zawalił. Znajomy doświadczony lekarz powiedział mi w szpitalu, że po górach raczej już nie będę wędrował. Zaproponowano mi jednak nowatorski sposób operacyjnego poskładania zdruzgotanej pięty, na który oczywiście się zgodziłem. Jestem niezmiernie wdzięczny lekarzom, którzy podjęli się tej operacji w Wojskowym Szpitalu na Wrocławskiej w Krakowie. Operacja się udała.

W tym czasie wziąłem do mojego mieszkania moją mamę, która przez większość część swego życia zmagała się z cukrzycą, a po śmierci taty wymagała regularnej opieki. Mama ciut wcześniej złamała sobie rzepkę w lewej nodze, później w prawej, a na końcu kość biodrową. Od przeszło 40 lat, pomimo postępowi medycyny w leczeniu tej choroby, ciągle dostawała niedocukrzenia, które kończyły się utratą świadomości i nie kontrolowanymi upadkami.

Wspólnie z mamą spędzaliśmy w domowym zaciszu kolejne tygodnie. Po chirurgicznym wstawieniu tytanowych gwoździ, nie miałem założonego gipsu, jedynie opatrunek chroniący miejsca po operacji. Przez 3 miesiące nie mogłem obciążać chorej nogi więcej niż 15 kg. Wydaje się, że to tak niewiele, jeśli chodzi o ciężar ciała. Nic mylnego!. Wiele razy próbowałem nacisnąć chorą nogą na wagę, ale wskazówka nigdy nie przekraczała wartości 10 kg! Jedynie co, każdego tygodnia, waga pokazywała większy o kilogram ciężar mojego ciała. Poza tym moja rehabilitacja zmierzała we właściwym kierunku.

Przyszły wakacje. Ewa i Władek Vermessy zaprosili nas do siebie do Podczerwonego, abym mógł jeździć na rowerze po nowo otwartej ścieżce rowerowej z Nowego Targu do Trsteny na Słowacji. Codziennie kręciłem 38. kilometrowej długości pętlę. Po takiej jeździe byłem wykończony, organizm się buntował i resztę dnia spędzałem na odpoczynku. Za swoisty sukces tamtego okresu, poczytuje sobie rowerowe wycieczki w towarzystwie sześcioletniego wówczas Antka i przyjaciół, dolinami Koprową i Cichą. Kule, przy pomocy których się przemieszczałem, przypinałem do rowerowej ramy. Cyklistyczne rajdy szlakami tatrzańskich kurierów musiały mi zastąpić wędrówki po tatrzańskich graniach. Sprawność wracała bardzo wolno.

Pewnego popołudnia wykonywałem na rozłożonym na podłodze materacu zalecone ćwiczenia rehabilitacyjne. Moja mama, która od czasu wspomnianych wyżej urazów używała chodzika, spacerowała po mieszkaniu. Ćwicząc, patrzyłem na nią. Nagle – jak w zwolnionym obrazie – zarejestrowałem, jak mama przewraca się, lecąc twarzą w dół przez wózek. Instynktownie, nie zwracając uwagi na chorą nogą, wystrzeliłem jak z procy z materaca, aby ratować ją przed upadkiem. Złapałem ją! Niestety, w amoku obciążyłem pełnym ciężarem moją chorą nogę, która, zgodnie z zaleceniem lekarzy, nie powinna być poddawana większemu naciskowi.

Od tej pory moja rekonwalescencja zmieniła się diametralnie. Noga zaczęła pobolewać, puchnąć. Nocami, kiedy nie mogłem zasnąć, przychodziły mi do głowy myśli, że spłynęła na mnie kara za grzechy. Mijały kolejne miesiące. Zająłem się porządkowaniem tysięcy zdjęć z Tatr. Ciągle czułem niedosyt tego bogactwa. Miałem ciągłą potrzebę oglądać na monitorze interesujące mnie szczegóły topograficzne.

Spędzaliśmy rodzinnie ferie świąteczne w zaprzyjaźnionym pensjonacie w Jurgowie. Były niecodzienne warunki jak na zimę – prawie brak śniegu, a jeśli już, Tatry były pokryte betonem. Pomyślałem, aby zrobić zdjęcia o wschodzie słońca i uwiecznić Kaczy Mur. Antek z Asią zawieźli mnie wieczorem na Łysą Polanę i odprowadzili do lodospadów. Dalej udałem się sam, ze sprzętem biwakowym i fotograficznym w plecaku. Chciałem mieć wymarzone zdjęcia. Doszedłem na miejsce gdzie planowałem biwak. Płachta, thermarest, śpiwór i lulu. W środku nocy obudził mnie potworny ból – stopa pulsowała jak pompa. Ciepło śpiwora spowodowało, że zmarznięta noga napuchła. Musiałem się zbierać z biwaku. Chorej nogi, nie mogłem jednak włożyć do buta. Główkowałem, co robić. Wystawiłem gołą nogę na zimno – po jakimś czasie opuchlizna nieco się zmniejszyła i zmieściła się. Pokręciłem się wokół biwaku. Ból nie ustępował, mogłem jednak chodzić. Trzeba było wracać w dolinę, ale wygwieżdżone niebo wróżyło piękny świt i piękne kadry. Ruszyłem więc w górę. Chora noga zaczęła znów nabierać objętości i każdy krok stawał się koszmarem. Ustawiłem aparat na statywie i uwieczniłem otoczenie Doliny Kaczej, choć z niższej wysokości niż bym sobie życzył.

Rozpocząłem zejście. Przez kilkanaście minut, podczas których robiłem zdjęcia, noga się zastała. Każdy krok w dół był męką. Miałem nadzieję, że się rozchodzi, ale było coraz gorzej. Teleskopowe kije, które wykorzystywałem do maksimum, nie pomagały wiele. Byłem dociążony ciężkim plecakiem, który dawał popalić. Słońce ledwo co wzeszło, był wczesny ranek. Chciałem zadzwonić do Asi i poprosić ją, aby wyszła mi naprzeciw i przejęła ode mnie ten plecak – może wówczas byłoby łatwiej. Niestety, brak zasięgu. Wysłałem smsa z informacją, że noga mi wysiadła, że potrzebuje pomocy i proszę, aby wyszła w górę Doliną Białej Wody. Trzymam się starej zasady, że po pomoc w górach prosi się tylko w ostateczności. Póki mogłem iść, chociażby bardzo wolno – wręcz się wlec, nie brałem pod uwagę takiej możliwości.

Mozolnie traciłem wysokość, podziwiając masyw Młynarza. Co chwilę stawałem, by zarejestrować szczegóły topograficzne tego ciągle słabo eksplorowanego zakątka Tatr. Nagle zaczął dzwonić telefon. Wyciągnąłem telefon i zobaczyłem napis „Asienka”! Ustaliliśmy szybko co i jak. Akcja ratunkowa zaczęła się!

Spotkaliśmy się poniżej Leśniczówki. Sześcioletni wówczas Antek przyszedł z mamą, aby mi pomóc.

Przeżyte doświadczenie uzmysłowiło mi, że słowa lekarza w szpitalu były jednak bardzo trafne. Brutalnie dotarło do mnie, że o planowanych łańcuchówkach, czy kombinacjach przejść graniowych, muszę zapomnieć.

Mijały kolejne lata. Nie poddawałem się. Działałem bez przerwy, ale wszystkie powroty z tatrzańskich grani czy też wspinaczek były dla mnie dramatycznym przeżyciem. Moi partnerzy wiedzieli doskonale, że za każdym razem toczę walkę o powrót do auta. Adam Pieprzycki podsunął mi wtedy pomysł, abym spróbował butów, które mają rewelacyjną amortyzację pod piętą. Powiedział, że używają ich ultramaratończycy i bardzo je chwalą. Okazało się, że moi dobrzy znajomi są ich dystrybutorem na polskim rynku. Zadzwoniłem. Ucieszyli się, że ich produkt mnie interesuje. Dostałem dla testów model Speed Goat 2 – Hoka One one.

Poszliśmy z Władkiem Vermessy na Grań Hrubego, wariantem od dołu. Przeszedłem w nich całą grań. Schodząc w dół, po wielu latach męki, znów mogłem skakać po wantach i zbiegać ścieżką jak za dawnych lat. Możecie mi wierzyć lub nie, ale tak było. Władek był pod wrażeniem, że przestałem stękać w zejściu. Użycie tych butów było dla mnie większym przeskokiem, niż przejście z korkerów na buty typu friction!

Od tamtego czasu do 2018 roku udało mi się skompletować dokładne przejścia wszystkimi graniami Tatr Wysokich, aby w 2019 stać się zdobywcą wszystkich szczytów Tatr Wysokich, które zostały nazwane w przewodnikach Witolda Paryskiego, Arno Puškaša i Ivana Bohuša. W kolejnym roku zbiór ten powiększyłem o wierzchołki opisane w przewodnikach Włodka Cywińskiego i w Atlasie Satelitarnym: Tatry i Podtatrze.

Zacząłem się zastanawiać co dalej, szczególnie, że covidowe restrykcje bardzo komplikowały wyjazdy w Tatry. Dla mnie miały też pozytywne aspekty – pozbyłem się wielu drobnych dolegliwości, starych i nie do końca zaleczonych kontuzji, które wobec ciągłego intensywnego trybu życia stale mi doskwierały. Kiedyś, podczas dyskusji w mediach społecznościowych, jeden z moich znajomych napisał takie zdanie: „Panie Andrzeju, przecież Pan już nic nie musi więcej robić”. Zaintrygował mnie ten wpis i przez wiele dni i nocy nie dawał mi spokoju. Rozpatrywałem różne znane mi historie moich kolegów i partnerów. Przeżyłem w górach na wspinaniu 44 lata. Statystycznie, ilość czasu, jaką temu poświęciłem, jest ogromna. Powoli dojrzewała we mnie myśl, aby po prostu zaprzestać takich wyzwań i jeździć w Tatry towarzysko i wspólnie wspominać dawne wspinaczki.

Zimą 2020 roku młodzi, znajomi mi wspinacze, jakby czytając w moich myślach taktykę, przeszli zimą Tatrzańską Trylogię w czasie 44 godzin. Wykręcili fantastyczny wynik, ale przede wszystkim jako pierwsi dokonali tego w stylu non stop. Okazało się, że przyjęli taką samą kolejność realizacji , jak planowałem. Przemyśleli również, że pierwszą ścianę trzeba skończyć wieczorem, by nocą przejść pod Ganek.

Wiosną 2021 zacząłem ponownie systematyczne treningi. W tym roku skończę 60 lat. Marzyłem, by okrągłą rocznicę uczcić mocnym wspinaczkowym akcentem – postawić taką taternicką kropkę mojego wspinaczkowego życia. Dopracowywałem wszystkie detale, jednak pogoda spłatała mi figla i w sierpniu góry pokryły się warstwą śniegu. Z doświadczenia wiem, że śnieg pokrywający we wrześniu, czy październiku północne ściany czyni wspinaczkę loteryjną. Do planowanego przejścia nie potrzebowałem warunków w miarę dobrych, lecz idealnych. Na takie liczyłem, śledząc prognozę pogody.

Wreszcie 6 września pojechałem do Kieżmarskiej. Stąd, przez Przełęcz Stolarczyka i dalej granią przez Papirusowe Turnie, Czarny Szczyt, przeszedłem na Kołowy Szczyt. Zrobiłem zdjęcia północnej ściany Małego Kieżmarskiego Szczytu. Górne partie ściany były mocno zaśnieżone, jednak wyglądało, że wypukłe formacje są suche. Najważniejsza była jednak lustracja Komina Stanisławskiego. Wyglądał dobrze, co było najważniejszą informacją. Kolejne dni miały być pogodne, zatem powinno być jeszcze lepiej. Czekałem do samego wieczora, by obserwować, jak zachodzące słońce przemieszcza się w górze ściany.

Po powrocie wyznaczyłem datę ataku na popołudnie 9 września tak, aby 10 września, po przejściu trzech największych północnych ścian tatrzańskich, zejść nocą do Popradzkiego Stawu. Rozpisałem szczegółowy grafik z wieloma wariantami, gdzie i o której godzinie muszę być, by mieć szansę zmieścić się w 24 godzinach. Czas mi się dłużył. Dnia 8 września poszedłem jeszcze na Zakrzówek aby sprawdzić, jak moje dłonie trzymają się i zginają na testowych chwytach. Było dobrze.

Kompletowałem arsenał odżywek, ważyłem ubrania, wybrałem optymalny zestaw. Tatrzańska Trylogia jest o tyle łatwiejsza do przejścia niż Grań Tatr Wysokich, że nie wymaga niesienia ze sobą dużych zapasów wody. Dlatego ciężar plecaka, który miałem nieść, wahał się pomiędzy dwoma i trzema kilogramami. Takiej wagi nie czuje się na plecach.

O planowanym przejściu nie mówiłem nikomu. Asia w ostatniej chwili wycisnęła ze mnie co knuję. Wstałem około 9 rano. Spałem nerwowo i chciałem poleżeć spokojnie, aby przemyśleć wszystko jeszcze raz. Zjadłem solidne śniadanie i ruszyłem do Popradzkiego Stawu, gdzie chciałem zostawić auto. Po drodze, w korku na Zakopiance, straciłem pół godziny i zacząłem się denerwować. Miałem sprawdzone, że elekticzką dam radę zdążyć na czas, ale szczęśliwie z parkingu zabrał mnie Słowak, który wracał do Kieżmarku.

Z mojego punktu widzenia była idealna pogoda, świeciło słoneczko, chłodno – prawdziwa złota jesień w Tatrach. Około 14:30 rozpocząłem niespiesznie podchodzić szlakiem w kierunku Zielonego Stawu – z tak lekkim plecakiem chyba nigdy tutaj nie szedłem! O 16:40 byłem na półkach poniżej kociołka, skąd wypiętrza się Turnia Pająków w ścianie Małego Kieżmarskiego Szczytu. Skała wyglądała na suchą, trzeba było zaczynać. Zjadłem dwa żele i wypiłem niemal całą butelkę oshee. Zostawiłem sobie tylko jedną na ścianę i zejście, tak, aby nieść jak najmniej. Zadzwoniłem do Asi, ale nie odebrała.

Wysłałem smsa, że za chwilę startuje, że wszystko OK i że odezwę się ze szczytu. O 16:58 wystartowałem. Wolno, bo droga w dole wiedzie trawiastym i kruchym terenem. Cały czas spoglądałem w prawo na ciemny komin, ale wyglądał na zupełnie suchy. Podszedłem pod samo wejście w komin, niby troszkę wilgotno. Pamiętałem, ten fragment ze sporą ilością trawy jako nieprzyjemny. Skała w Kominie Stanisławskiego jest względnie dobra, wymywana przez ściekająca tędy wodę przy każdym większym opadzie. Wspinało mi się fantastycznie i po 50 minutach byłem po głównych trudnościach drogi (V+). W wypełnionym kamieniami żlebie szybko zmieniłem buty wspinaczkowe na podejściowe Hoki. Przy Niemieckiej Drabinie byłem w godzinę od wejścia w ścianę. Szybki picie, żel i dalej w górę. Od samego początku nastawiłem się na kontynuację górnej partii ściany drogą Szczepańskiego, dochodzącą na Kieżmarską Kazalnicę z prawej strony. Było chłodno, ale słońce było ciut powyżej mnie i oświetlało ścianę. Patrząc w górę nie widziałem również śniegu. Niestety okazało, że w zagłębieniach ściany troszkę go pozostało.

Na Kieżmarskiej Kazalnicy wypatruję dalszą drogą. Pamiętałem, że wspinając się tu kiedyś z liną wyniosło mnie nieco w prawo, gdzie teraz jednak są płaty śniegu. Mając w pamięci planowaną drogę ustaloną na podstawie zdjęć, decyduje, że pójdę na wprost, a w razie kłopotów skieruje się w lewo, gdzie ściana wyglądała na zupełnie suchą. Słońce grzeje, jak gdzieś na południu Europy zimą. Idę jak puszcza i gdzie nie ma śniegu. Nie ma czasu na szukanie najłatwiejszych wariantów. Spycha mnie w lewo i na grań szczytową wchodzę około 30 metrów poniżej wierzchołka. Jest godzina 18:50, wyciągam go-pro i filmuje panoramę.

Dzwonię do Asi, nie odbiera. Dzwonię kolejny raz. Martwię się nieco, patrząc w stronę pobielonych Durnych Szczytów i Łomnicy. Może w sumie nie będzie tak źle – Ganek jest jednak niższy o prawie 200 metrów. Widok powalający, zachodzące ogromne czerwone słońce znajduje się jeszcze wysoko ponad granią. Jestem w górach zupełnie sam, wokoło nie widzę ni słyszę żywej duszy. Lekki wiaterek i błyskawicznie robi się zimno. Nie ma czasu na dalsze filmowanie, zdjęcia i telefony. Asia i tak będzie widziała, że telefonowałem, co może tylko oznaczać, że wszystko jest w porządku.

Szybko w dół, aby być jak najniżej przed zapadnięciem ciemności. Planowałem, że w ciągu 50-60 minut dotrę do ścieżki schodzącej z Rakuskiej Przełęczy. Na Kieżmarskiej Kopie robię ostatnie zdjęcie, łapiąc promienie zachodzącego słońca.

Kiedy znalazłem się na magistrali zrobiło się zupełnie ciemno. Dostrzegam dwa światełka – ktoś schodzi z Kieżmarskiego w stronę Huncowskiej Przełęczy. Koledzy pytali mnie później dlaczego wybrałem akurat tę drogę zejścia, a nie przez Huncowski. Miałem wewnętrzne przekonanie, że tędy dotrę szybciej do szlaku, wyciągnę kije i w ciągu nocy dotrę do Doliny Kaczej pod Filar Ganku. Przy świetle czołówki wolałem trasę dłuższą, lecz łatwiejszą, na której nocą się nie zgubię.

Magistralą, nieustannie obniżam się aż do potoku spływającego z Doliny Staroleśnej, do wysokości około 1250 metrów. O godz. 21:50 jestem na krzyżówce powyżej. Staram się iść non-stop. Wolniej, ale cały czas być w ruchu, tak aby nie pocić się nadmiernie. Mam na sobie jedynie cienki podkoszulek z długimi rękawami, bluzę z polar-stretcha z kapturem i cienkie spodnie softshellowe Marmota. Jak duch mijam wygaszone Zbójnickie Schronisko. Ponieważ zakładałem, że będę samowystarczalnym, musiałem je pominąć.

Moja taktyka przeżycia tak intensywnej doby polegała na przyjmowaniu jednego żela energetycznego i kapsułki magnezu 200mg, 5 tabletek BCCA i wypiciu około 200-300 ml płynu. Co trzy godziny brałem też dodatkowo tabletkę potasu. Miałem ze sobą tabletki z elektrolitami GU, do rozpuszczania w wodzie. Starałem się cały czas ją uzupełniać, choć sądziłem, że nie będę miał tym problemu. W praktyce w nocy trudno mi było wypić więcej niż 200ml, ponieważ było zbyt zimno. Zdecydowałem nieść butelkę pod bluzą, aby pić mniej a częściej, ale w sumie straciłem rachubę ile wypiłem faktycznie. Marsz dolinami nocą zawsze kojarzył mi się z czymś przeraźliwym, szczególnie w terenie, gdzie długimi odcinkami nie ma charakterystycznych odnośników. Dlatego ciągle spoglądam na zegarek, aby sprawdzić godzinę i wysokość.

Na Rohatce jestem 20 minut po północy. Mocno wieje, jest bardzo zimno, szybko więc ją opuszczam. Kolejne godziny mijają na marszu w dół nad Kaczy Staw i podejściu pod Rynnę Birkenmajera. Jest 3:30. Jestem zapocony, wyciągam z plecaka czapkę, rękawiczki, spodnie termoaktywne i cienką kurtkę puchową. Fizycznie czuje się świetnie ale jest piekielnie zimno. Nie mam już nic więcej do ubrania, zaczyna mną trzepać. Myślałem, że te ciuchy dadzą radę, ale po dziesięciu minutach szarpie mną niemożebnie. Jest jasne, że nie doczekam tu do świtu. Chciałem się wspinać drogą, którą znałem z naszego wspólnego przejścia z Kacprem Tekieli dwa lata wcześniej. Robiliśmy ją drajtoolowo, ale wyglądała mi na V+/VI. Może Rynna Birkenmajera byłaby łatwiejsza, ale tej nie znałem. Ma poza tym ma złą opinię jeśli chodzi o przejścia letnie. Nie chciałem testować jej na żywca, szczególnie w nocy. Było też bardzo ciemno. Rozmyślałem co robić? Może zejść niżej w kosówki i tam spróbować odczekać, aby później rozgrzać się na ponownym podejściu i od razu wejść w ścianę. Może tak byłoby najlepiej? Bałem się jednak, że przy takim zmęczeniu jeśli siądę i zasnę, mogę tego nie przeżyć. Temperatura oscylowała, w okolicy zera, przy dużej wilgotności. Wiadomo, że najzimniej jest na przełamaniu dnia i nocy i tego najbardziej się obawiałem. Byłem na siebie zły, przecież mogłem się tak nie spieszyć i znaleźć kolebę nad Litworowym Stawem i tam odpocząć. Jednak wtedy szło mi się tak dobrze, a siadając mogłem usnąć, a wówczas restart byłby bardzo trudny. Podjąłem przewrotną decyzję, która przyszła mi do głowy ad hoc. Znałem drogę Paryskiego na Rumanowego Mnicha, w prawym Filarze Rumanowego Szczytu – taką klasyczną trawiatę mistrza Witolda Henryka, trójkowe pionowe trawy. Ściana była jednak sucha jak pieprz, a w ostatnich latach przechodziłem kilometry takim terenem. Musiałem być w ruchu dla zachowania ciepła. Podszedłem w górę Kaczym Żlebem. Było tak ponuro i ciemno, że nie mogłem się zorientować, gdzie się znajduję. Resztki śniegu pod Korytem Rumanowego wskazywały, że powinienem wejść nad nim. Ściągnąłem puchówkę, emocje mnie roznosiły. Pierwsze metry wiodły strasznie kruchym terenem, co chwilę coś zrzucałem. Miałem ze sobą drugą czołówkę, ponieważ wiedziałem, że będę musiał działać przy sztucznym świetle przez 10-12 godzin całego przejścia i zejścia. Czołówka może się zepsuć, spać w przepaść itp. Musiałem mieć alternatywne źródło światła. Wyciągnąłem tę zapasową i obie włączyłem na maksimum. Teraz 2000 lumenów oświetliły trawers, którym powinienem odbić w prawo. Schowałem zapasową czołówkę do kieszeni z przekonaniem, że się przydała i nie wziąłem jej tylko dla balastu! Wspinałem się niezwykle ostrożnie, przeszywał mnie strach, że coś może mi się urwać spod ręki czy nogi. Kluczowe, że byłem na właściwej drodze i że pamiętałem ją na tyle, aby się gdzieś nie zapchać. Trawy były już mocno przesuszone, ale wystarczały za chwyty i oparcie dla nóg. Ciągle się rozglądałem szukając miejsc na ewentualny odpoczynek, gdyby coś poszło nie tak.

Przed szóstą, gdy zaczęło świtać, szczęśliwie osiągnąłem ostrze prawego Filara Rumanowego. Po prawej rozpoznałem sylwetkę Rumanowego Mnicha. Byłem tutaj trzeci raz w życiu. Pierwszy raz w latach osiemdziesiątych, gdy z Jackiem Kozaczkiewiczem wycofywaliśmy się tędy po biwaku na Korycie Rumanowego. Mieliśmy wówczas taką czarną serię zimowych wspinaczek, gdy byliśmy zmuszeniu wycofywać się wielkimi ścianami po biwakach i załamaniach pogody.

W nadziei, że za chwilkę dosięgną mnie promienie słońca, spożyłem kolejne dawki energii. Kiedy światło słoneczne zaczęło lizać bądź co bądź, północną ścianę o godzinie szóstej rano, przyjąłem ten obraz za wynagrodzenie trudu. Wypatrzyłem sposób, jak dostać się na Filar Ganku. Nie szło mi się już tak lekko, jak na Małym Kieżmarskim, a zmęczenie i brak snu zaczynały się nawarstwiać. Byłem jednak w środku potężnego urwiska i w głowie miałem tylko jedno – iść w górę. Byłem skoncentrowany aby wspinać się rozważnie. Bez większych trudności wszedłem na jakieś siodełko na Filarze. Ja sądzę, pierwszy był tu Wiesław Stanisławski, który kombinował również mocna jak ja, jak przejść to urwisko! Pierwsze ślady raków na skale i wiedziałem już, że jestem na właściwej drodze. Przejście tego odcinaka Filara Ganku, okazało się dużą przyjemnością. Znane mi są różne opowieści o tej drodze, zarówno pisane jak i ustne. Moi przyjaciele przeżyli tu zimą ciężkie chwile. Latem ten fragment nie wydawał mi się trudniejszy niż IV, chociaż nie szukałem najłatwiejszych pasaży. Grań szczytową osiągnąłem kilkanaście metrów na lewo od wierzchołka. Była godzina 7:31. Wszedłem z go-pro w ręku na wierzchołek, nakręciłem panoramę obracając się wokół mojej osi. Dostrzegłem jakąś postać na NW wierzchołku Wysokiej. W końcu, po przejściu co najmniej połowy Tatr Wysokich. zobaczyłem człowieka! Próbowałem dodzwonić się do Asi, ale na wierzchołku nie miałem zasięgu. Wysłałem smsa, że wszystko OK i idę pod Mięgusza.

DCIM100GOPROGOPR0079.JPG
DCIM100GOPROGOPR0077.JPG

Schodząc poczułem już w nogach przebyte kilometry, ale myśl, że jestem tak blisko realizacji celu, pchała mnie do przodu. Minąłem Rumanowy Staw, Rumanową Kopkę i pod Szarpanymi Turniami starałem się nie tracić ani metra wysokości. W sumie wysiłki poszły niemal na marne, gdyż i tak wyszedłem na grań tuż powyżej Siarkańskiej Przełęczy. Ominąłem Ławicę, ale chyba było lepiej iść ścieżką niż skrótami. O 9:55 znalazłem się na Przełączce pod Kogutkiem, a o 10:50 tuż poniżej wierzchołka Rysów. Pierwszy raz w życiu bez takiego celu, abym musiał wejść na wierzchołek. Odczuwam coraz większe zmęczenie. Schodzę nieco niżej, ku mojej radości – nie widzę typowego sznureczka turystów. Szlak na Rysy był zamknięty.

DCIM100GOPROGOPR0093.JPG

Biorę dopalacze w postaci odżywki białkowej Peronina, kolejne porcje tabletek i w dół. Schodzi mi się doskonale, nic mnie nie boli! Mijam ściany, szczyty, które znam dobrze. Przeżyłem tu duży kawałek swojego życia. Chwilę po południu, mijam tłumy zgromadzone na progu Czarnego Stawu. Zwracam uwagę, jak niski jest poziom wody w stawie. Biorę to za dobry znak – w górach jest naprawdę sucho! Idę w dół dawnym szlakiem trawersując w kierunku Maszynki do Mięsa. W pewnym momencie, gdzie stara ścieżka odbija w prawo, wszedłem w wysokie trawy. Od razu zwietrzyłem problem, bo trawy były mokre i po kilkudziesięciu krokach poczułem, że aż po kolana jestem mokry. Zastanawiałem się co stało? Wszędzie do tej pory było suchutko, natomiast tutaj wyglądało jak po deszczu. Dotarłem pod wejście w Filar Mięgusza. Ściana ociekała wodą, widać było czarne zacieki spod trawników. W sumie miałem i tak w planie wspinaczkę diretissimą północnej ściany Mięgusza. Ale co jest powodem, że jest tutaj tak mokro? Dwójka wspinaczy zjeżdżała środkiem Czołówki. Pomyślałem, że Greystone wiedzie terenem, który jest najmniej narażony na wilgoć. Wolno trawersowałem w kierunku żlebu Krygowskiego. Woda ciekła jego głównym korytem, ale wejście było po lewej. Po kilkudziesięciu metrach, znalazłem się w głębokim kanionie, z ogromną przewieszoną wantą, która broniła przejścia. Byłem zdumiony, jej obecnością w tym miejscu. Zimą skrywał ją śnieg, i wiele razy zjeżdżałem tędy na tyłku! Wanta wyglądała złowrogo. Oceniłem, że po prawej powinna puścić. Wolno zdobywałem wysokość zbliżając się do wielkiego obłego kamienia, który tkwił tu jak korek w butelce.

Z kilku metrów dostrzegłem, że przewieszka, którą ten głaz tworzył, jest cała mokra i pokryta miejscami zielonym nalotem. Wydawało mi się, że powinienem jednak sięgnąć za jego górę i dać radę wciągnąć się na rękach. Wstawiłem się, lecz aby złapać za górę, musiałbym stanąć na ruszających się kamieniach. Mogłem podjąć takie ryzyko, gdyż jedną ręka dobrze się trzymałem. Stanąłem i wyciągnąłem się jak struna. Sięgnąłem dwoma palcami dobrego chwytu w rysie. Moje palce uszczelniły ryskę i lodowata woda zaczęła mi płynąć po ręce. Cofnąłem się, aby ocenić jakie mam inne możliwości. Nie widziałem lepszej opcji. Powyżej cała ściana była mokra. Tamten fragment latem jest kluczowy, zimą w dobrych warunkach jest przyjemnością. W 1987 roku, zimą przejście tej ściany drogą klasyczną zajęło mi 2 godziny. Teraz było lato i czułem się nieco oszołomiony! Wróciłem się kilkanaście kroków w dół. Na wprost powinienem dać radę przedrzeć się przez ściankę stromych traw i przewieszonej kosówki. Bałem się jednak, co będzie, jak trzeba będzie zejść w dół, jeśli powyżej Małego Bańdziocha okaże się, że nie dam rady. Była godz. 13:15, zostawało mi jeszcze 3 godziny 45 minut na osiągnięcie wierzchołka Mięgusza północną ścianą, co wydawało się aż nadto wystarczające. Rozpatrywałem wszelkie za i przeciw, ale rozsądek nakazywał mi się wycofać. W końcu podjąłem jedyną słuszną decyzję. Doświadczenie i intuicja zawsze podpowiadały mi, że jeśli mam wątpliwości typu albo-albo, lepiej jest zrezygnować. Musiałem jeszcze skoncentrować się, aby bezpiecznie zejść w łatwy teren. Pod ścianą spotkałem chłopaków, którzy zdążyli już zjechać. Zamieniłem z nimi kilka słów. Wówczas poczułem, że schodzi ze mnie całe napięcie, a czekała mnie jeszcze długa droga do samochodu zostawionego na Słowacji!

24 września, wróciłem wraz z Władkiem Vermessy do miejsca, z którego się wycofałem i wspólnie z asekuracją pokonaliśmy „naszą” kombinację na północnej ścianie Mięgusza. Utwierdziłem się w przekonaniu, że słusznie zrobiłem, gdyż ściana ta latem na wilgotno jest koszmarnym przedsięwzięciem.

Do dziś męczą mnie myśli by spróbować ponownie w przyszłości, choć bardzo nie lubię wracać na stare projekty. Ten miałby dla mnie szczególną wartość, gdybym zrealizował go za pierwszą próbą, na koniec szóstej dekady mojego życia.

Obecna, lepsza znajomość tych ścian, daje mi znacznie lepsze karty do gry. Czy jednak życie pozwoli mi rozegrać kolejną partię o Tatrzańską Trylogię?

Tatrzańska Trylogia – plik pdf.